8/17/2015

Trzy powody dla których warto dać się zamknąć

Czuję się trochę winna po ostatniej notce. Obraz szpitali, który się z niej wyłania może być nieco przerażający i odpychający... Mimo tego, szpitale psychiatryczne odwiedzam co jakiś czas, za każdym razem z własnej woli, mimo wszystkiego, o czym pisałam ostatnio. Dlaczego?

Są okresy, kiedy wizyta w szpitalu psychiatrycznym jest najlepszą możliwą decyzją, jaką można podjąć: ciężka depresja, ciężka mania czy epizod mieszany to doskonałe przykłady takich momentów. Co jednak szpital daje?

Po pierwsze: szansę na skorygowanie leków w dogodnym otoczeniu. W leczeniu ambulatoryjnym dobranie właściwych leków trwa dłużej, bo lekarz nie jest w stanie na bieżąco obserwować ich działania. Dodatkowo, w sytuacji gdyby zmiany były duże i wystąpiły niespodziewane efekty uboczne, lekarze w szpitalu są w stanie interweniować na bieżąco. Oszczędza to masę czasu, nerwów i ratuje przed męczeniem się ze skutkami ubocznymi.

Po drugie: bezpieczne środowisko. Szpitale psychiatryczne charakteryzują się tym, że duża uwaga poświęcana jest zapewnieniu pacjentom ochrony przed samymi sobą. Ścisłe regulaminy, stała obserwacja sprawiają, że trudniej zrobić sobie krzywdę: czy to przez autoagresję czy maniakalne ekscesy.

Po trzecie: szpital jest szansą na oderwanie się od rzeczywistości i wyjście ze stresogennego otoczenia. Wiadomo, kiedyś trzeba wrócić do życia, ale odpoczynek od czynników, które mogły wpłynąć na pogorszenie stanu zdrowia potrafi zdziałać cuda. Pobyt w szpitalu daje tymczasową dyspensę od stresujących obowiązków, którą warto dobrze wykorzystać. To trochę jak urlop, ale o ile może się zdarzyć sytuacja, że zostanie się ściągniętym z urlopu, nikt raczej nie będzie wyciągał chorego ze szpitala.

Dobrych powodów, żeby iść do szpitala jest zapewne więcej, Warto też przyjrzeć się konkretnym szpitalom, zanim pójdzie się po skierowanie. Nie zawsze jest to rozwiązanie niezbędne. Ale mimo wszystko, są sytuacje, kiedy pobyt w szpitalu psychiatrycznym jest najlepszym, na co można się zdecydować. Nawet jeśli tam pełno wariatów ;)

8/03/2015

Notka o szpitalu, która nie powinna nigdy powstać

Być może powinnam częściej pisać. Zapewne powinnam. Wszyscy Szanowani i Wpływowi Blogerzy zgodnie twierdzą, że kluczem do sukcesu bloga są regularne notki.
Problem w tym, że nie bardzo mam o czym.

(Reszta notki będzie dość osobista)

Stosunkowo niedawno (zaledwie w maju) siedziałam w szpitalu. Shit happens. Nie mój pierwszy i - wiem to niestety z całą pewnością - nie ostatni raz. Poszłam na własne życzenie, z epizodem mieszanym: doszłam do wniosku, że jeśli zrealizuje którykolwiek z moich zabawnych pomysłów na zrobienie sobie wolnego to będzie mało zabawnie. W grę wchodziło cięcie, skakanie z balkonu (na szczęście mieszkam nisko) i - mój faworyt - rzucanie się pod samochody. Rzucanie się pod samochody jest trochę mało fair, przyznaję. Ja sobie zrobię urlop w szpitalu, a tymczasem ktoś będzie miał problemy z prawem, wyrzuty sumienia i rozwalony samochód... Ale jednocześnie jest takie proste. Ot, krok w odpowiednim momencie.

Teraz dochodzę chyba do etapu odreagowywania tego szpitala. Dotarcie do tego momentu zajmuje mi trochę czasu, nigdy nie następuje zaraz po wyjściu. Być może dlatego, że pobyty odbieram jako szalenie absurdalne, mocno odrealnione i potrzebuję sporo czasu, zanim wszystko ułoży mi się sensownie w głowie.

Tym razem też tak było. Surrealistycznie. Oczywiście, zamiast wyłączyć się ze świata na zewnątrz - co było jednym z głównych założeń tego małego urlopu - zajmowałam się tym, czym nie powinnam i robiłam rzeczy na uczelnię. Oszukiwałam pielęgniarki, żeby zostawiały mi na noc kabel do laptopa (zepsuła mi się bateria i bez kabla ani rusz). Robiłam projekty przez telefon (wychodziło średnio, ale liczą się chęci). Wychodziłam na spacery na których kładłam się z książką między niezapominajkami; to było naprawdę ekstra. A jednocześnie wszystkie absurdy szpitalne, których było tysiąc i jeszcze trochę kwitowałam wzruszeniem ramion.
Ale też zastanawiam się, czy to wszystko było tak zabawne, jak próbuję sobie tłumaczyć. Paru pacjentek zwyczajnie się bałam, a były nie do opanowania. Część pielęgniarek patrzyła na nas z góry w sposób zupełnie odstręczający. Terapeutka zajęciowa, chociaż miła, praktycznie gasiła wszystkie próby rozmów, które nie dotyczyły lokalnego szmateksu. Miałam ciężki deficyt herbaty.
A dzień po moim wyjściu, w tym samym szpitalu, pacjent zabił pacjenta. Bo tak wyszło.

Nie wiem, przyzwyczajam się? Czy to zdrowe? Zastanawiam się, kiedy z takim stoickim spokojem zaczęłam przyjmować konieczność zamknięcia się w psychiatryku. Co sprawiło, że zaczęłam olewać dziesiątki rzeczy, które na zewnątrz podnosiłyby mi ciśnienie?

Prawdopodobnie nie powinnam pisać tej notki. Prawdopodobnie następna będzie o tym, kiedy i dlaczego należy się do szpitala zgłosić. Ale czasem trzeba odreagować.
I spróbuję pisać częściej. Chociaż zapewne wyjdzie jak zwykle.

3/07/2015

Being Bipolar

Ray Grant trafił na film. Miałam go obejrzeć i zjechać, ale że Ray zrobił to pierwszy, podrzucam tylko linka. Może wypowiem się sama, jak będę miała nieco więcej czasu.

(Zajęcia-praktyki-projekty-zajęcia-praktyki-projekty-zajęcia-praktyki...)

2/18/2015

Dwubiegunówka dla początkujących

Kilka dni temu na Amazonie, iBooks i Google Books pojawiła się mała, niepozorna książeczka, Bipolar for Beginners: Information for those just diagnosed, their parents and loved ones as written and compiled by a fellow sufferer, autorstwa Granta Thorssona, którego niektórzy mogą kojarzyć z jego blogów (dużo bardziej popularnych niż to maleństwo). Ci którzy kojarzą, świetnie wiedzą, o kim mówię, ci, którzy nie kojarzą, mogą zajrzeć na bloga związanego z książką. 
Osobiście bardzo cenię i lubię autora, jednak nie byłby to wystarczający powód, żeby recenzować tę książeczkę. Istotniejsze jest to, że to publikacja dość unikalna: krótka i zwięzła, z perspektywy pacjenta, nie lekarza, zawierająca, zamiast trudnego języka, klarowne odpowiedzi. 
Bipolar for Beginners jest doskonałą pozycją dla tych, którzy świeżo po diagnozie - własnej, lub kogoś z bliskich - szukają odpowiedzi na najbardziej palące pytania. Grant pisze w sposób przystępny i lekki o leczeniu i życiu z bipolarem, powołując się na własne doświadczenia - pokazując przy tym, że chociaż dwubiegunówka jest na całe życie, to nie musi być wyrokiem. 

Na około 50-ciu stronach tekstu autor zawiera cały przekrój informacji: od rozmaitych definicji związanych z ChAD, poprzez omówienie przyczyn, leków, niefarmakologicznych sposobów walki z chorobą, do przydatnych materiałów i wywiadów z kilkoma osobami żyjącymi z bipolarem. Nie jest lekarzem i ani przez sekundę nie próbuje udawać, że jest inaczej - jednak wie przecież doskonale, o czym pisze, chorując od 2004 roku (i  żyjąc z diagnozą od trzech lat). Nie owija też w bawełnę: żeby żyć, trzeba pilnować swojego trybu życia i zmienić wiele nawyków - ChAD nie wybacza potknięć. Jednak, jeśli przestrzega się pewnych zasad i pamięta o lekach, można żyć zupełnie normalnie. I to głównie o tym jest ta książka. 

Największą wartością tej książki jest, moim zdaniem, jednak to, że Grant starannie wylicza wszystko, co tylko jest w stanie, a co wpływa na przebieg choroby - nieważne, jak trywialne i oczywiste mogłoby się to wydawać. Regularny sen, zdrowe żywienie - każdy wie, że to potrzebne, ale z mojego (smutnego) doświadczenia wynika, że nikt tego nie zignoruje równie chętnie, co osoba z bipolarem. Tymczasem my potrzebujemy tego najbardziej - a lekarze nie zawsze zadadzą sobie trud, żeby doradzić cokolwiek, poza wypisaniem leków. Dwubiegunówka jest przypadłością, z którą nie ma co walczyć bez odpowiedniej wiedzy - Bipolar for Beginners jest natomiast jej doskonałym kompendium, klarownie podzielonym i zrozumiale opisanym. 

Jednocześnie, w tekście doskonale czuć, że autor doskonale wie, czym jest ta choroba i jak wpływa na myślenie. Ciężko mi było nie uśmiechnąć się kilka razy, gdy czytałam historie, którymi Grant ilustrował swoje rady - mogłam doskonale odnieść się do tych opisów. Jak sądzę, może ułatwić przełknięcie pewnych gorzkich prawd, o których pisze, i wprowadzenie w życie niektórych zaleceń. Prawdę mówiąc, dopiero ta książka przekonała mnie ostatecznie do prowadzenia dziennika nastrojów, co powinnam była zacząć już dawno temu. 

Podsumowując: z całego serca polecam Bipolar for Beginners każdemu, kto chciałby nauczyć się żyć z chorobą lub z chorym, jednocześnie nie chcąc się przebijać przez tony literatury. Ułatwia zrozumienie dwubiegunówki, zawiera bezcenne sugestie i jest napisana w sposób przyjemny i dowcipny. Nawet osoba, którą zdiagnozowano już jakiś czas temu, może wynieść z lektury coś cennego - ktoś, kto dopiero co usłyszał, że jest chory, może ustrzec się dzięki niej przed kilkoma potencjalnie śmiertelnymi błędami. 

W chwili obecnej Bipolar for Beginners jest dostępny jedynie w języku angielskim, trwają jednak już prace nad tłumaczeniem.  

12/19/2014

Oprócz wesołych tabletek

Od początku mówiłam, że posty będą pojawiać się nieregularnie - gdy będę miała o czym pisać. Pisanie dla pisania, byleby utrzymać regularne posty, wydaje mi się bez sensu... Mimo tego, za każdym razem czuję głupią potrzebę, żeby się usprawiedliwiać ;)

Wyjechałam z rodzinnego miasta, zmieniłam uczelnię i kierunek. Jestem naprawdę zadowolona z decyzji, nawet jeśli kosztowało mnie to sporo: psychicznie, finansowo i czasowo. Wyjazd dał mi choćby to, że stwierdzam czasem - z pewnym zdziwieniem - że mam niespotykane dotąd poczucie, że dobrze jest być mną. Co też ważne - od ponad roku żyję, nazwijmy to, "normalnie". Pracuję, studiuję i nie zawalam z powodu choroby (za bardzo ;) ). Podbudowana nieco, pomyślałam, że to doskonały czas na notkę - o niefarmakologicznych sposobach radzenia sobie z rzeczywistością.

W dalszym ciągu będę podkreślała: absolutną podstawą są leki (a w wypadku dowolnego schorzenia psychicznego kontakt ze specjalistą). Bez leków możesz kombinować dowolnie, ale nie ma co oczekiwać efektów: w ChAD problemem nie są złe wspomnienia z dzieciństwa czy lenistwo; to choroba, która ma swoje źródło w nieprawidłowej gospodarce chemicznej organizmu. To nie z tobą jest coś nie w porządku; po prostu nawalają twoje neuroprzekaźniki.Tego się nie przeskoczy.

Ale leki lekami - farmakologia nie jest idealna i często trzeba jej trochę pomóc. Pomyślałam, że podzielę się paroma sposobami, których nauczyłam się przez ostatni rok. Muszę przy tym zastrzec, że chociaż jestem głęboko przekonana, że są to rzeczy, które powinny zrobić dobrze każdemu bipolarowi, mogę być w błędzie - każdy z nas jest w końcu inny - co więcej, część nie jest łatwa i wymaga wywrócenia życia do góry nogami. Ale z drugiej strony ChAD już to robi za nas, czyż nie?

1. Pilnuj regularności - ten punkt może być jednocześnie najłatwiejszy i najtrudniejszy. Najłatwiejszy, bo nie wymaga specjalnie dużo środków i można zacząć w każdym momencie. Najtrudniejszy bo... cóż, wymaga regularności. A to, jak mnie doświadczenie uczy, niekoniecznie jest najmocniejszą stroną bipolarów. Warto szukać narzędzi, które w tym pomogą. Ja na przykład od jakiegoś czasu gram w HabitRPG - uczciwie przyznam, jestem fatalnym graczem ;) HabitRPG jest aplikacją grywalizującą codzienne obowiązki i zajęcia - możesz ustawić sobie listę nawyków, których chcesz nabrać, codziennych obowiązków, rzeczy do zrobienia - za każdym razem, gdy uda ci się odhaczyć coś z listy, dostajesz nagrodę w postaci punktów doświadczenia i złota, za które możesz kupować sobie różne rzeczy dla postaci (tudzież wymyślone przez siebie nagrody w realnym życiu). Jeśli zawalisz obowiązki - tracisz życie. Podobnych projektów jest więcej, a robienie zabawy z nauki nawyków może ułatwić sprawę - choćby dzięki temu, że otrzymujesz natychmiastową nagrodę za wszystko, co uda ci się osiągnąć.

2. Śpij jak człowiek - banalne, ale działa. Dużo łatwiej radzić sobie z życiem, kiedy nie jest się zmęczonym i ma się prawidłowo ustawioną dobę.

3. Uciekaj z toksycznych środowisk - sprawa jest prosta: masz dość własnych problemów i bez ludzi, którzy źle na ciebie wpływają. Jeśli stajesz przed wyborem: znajomość, albo twoja psychika, wykaż się egoizmem. Nie stać cie na to, żeby inni ciągnęli cię w dół, nawet jeśli oznacza to zostawienie samemu sobie znajomego z problemami.
I to się dość blisko wiąże z kolejnym punktem:

4. Wystrzegaj się zajęć, które męczą cię psychicznie - to może być cholernie trudne. Bo to oznacza, że jeśli praca albo studia stają się przykrym obowiązkiem, należałoby pomyśleć o zostawieniu tego w cholerę. Wiadomo, za coś trzeba żyć, ale warto rozważyć porządnie za i przeciw. Wykańczająca psychicznie praca to prosta droga do epizodu depresyjnego, a przez jakiś czas można spróbować zawiązać koniec z końcem przez rentę czy zasiłek dla bezrobotnych. A tak czy siak:

5. Pilnuj, żeby mieć co robić - praca, studia, wolontariat, hobby, cokolwiek. Znajdź zajęcie, które zmusi cię do tego, żeby rano wyjść z łóżka i uziemi cię, gdy będziesz lecieć w kosmos. Ważne, żebyś czerpał z tego choć odrobinę satysfakcji, inaczej wrócimy do punktu czwartego.

6. Pilnuj, żeby nie brać na siebie za dużo - asertywność jest ważna. Zarówno wobec innych jak i wobec siebie. Przyjęłam zasadę, żeby zawsze mieć chociaż jedną rzecz do roboty - ale też zawsze przynajmniej o jedną mniej, niż wydaje mi się, że jestem w stanie udźwignąć. Pomaga to uniknąć ciężkich rozczarowań, kiedy coś nie wyjdzie (nasze głowy nie lubią rozczarowań ;) ) i poczucia przytłoczenia pracą i oczekiwaniami. A to zawsze jeden czynnik depresyjny mniej - i jakiś hamulec przy hipo czy manii (chociaż na manię to już to dużo nie pomoże...).

7. Świętuj małe sukcesy - z ChAD łatwo dorobić się zaniżonego poczucia własnej wartości, a epizod depresyjny czai się za każdym rogiem. Świętowanie drobnych osiągnięć i nagradzanie się za małe sukcesy pomaga się podbudować i poprawić sobie nastrój.

Siedem punktów - łatwiejszych, trudniejszych do zrealizowania, które wypracowałam przez ostatni rok - ze stałą pracą, studiami (z poprzedniego kierunku zrezygnowałam, po raz pierwszy w życiu, głównie z przyczyn naukowych) i ciągle poprawiając coś w swoim życiu. Mogłabym do tej listy dopisać jeszcze dwie rzeczy: zmianę otoczenia i zwierzaki, które szalenie mi pomogły, jednak zwierzęta to odpowiedzialność, na którą trzeba być gotowym (nawet jeśli dla mnie ta odpowiedzialność jest doskonałym lekarstwem), a zmiana otoczenia, choć dla mnie była zbawienna, komu innemu może wręcz zaszkodzić. Rzeczy, które wypisałam, pomogły mi jednak czuć się dobrze ze sobą, dostać magiczny papierek o remisji (chociaż chyba to już nieaktualne, musiałam poprawić dawkowanie elicei w listopadzie) i wreszcie znaleźć się w miejscu, w którym czuję, że przynależę. No i daje szansę na karierę w zawodzie, który zawsze był moim drugim wyborem po morzu.

Trzymajcie kciuki - w styczniu czeka mnie chyba moja pierwsza w życiu konferencja naukowa ;)

3/09/2014

Interludium bardziej personalne

Jestem, walczę, żyję.
Parę rzeczy mi się rozjechało, parę poskładało, chyba jestem bardziej do przodu, niż do tyłu. Wiem, że w temacie regularnego aktualizowania bloga jestem cienka jak dupa węża, ale może to nie o to chodzi? Czekam, aż będę mogła powiedzieć coś konkretnego, znaczącego. Możemy chyba przyjąć, że tak jest najlepiej?
Nabieram wprawy w żonglerce tabletkami - przynajmniej tak mi się wydaje. Ale też zaczynam godzić się z faktem, że bardzo dużo rzeczy mi się wydaje. Problemem jest tylko to, że znowu zaczynam mieć problem z mówieniem - bo co, jeśli znowu wyskoczę z czymś, co mi się tylko wydaje?

Pozdrawiam,
odezwę się jak zwykle - w swoim czasie.

11/26/2013

Leki i czadowe studia

Dawno mnie tu nie było, ale zaręczam, że mam absolutnie dobre usprawiedliwienia ;) Miałam pisać o Wielkim Spisku Psychiatrycznym, ale że sporo czasu minęło, pozwolicie, że odłożę tego posta na bliżej nieokreśloną przyszłość. 
Dzisiaj chciałam napisać o dwóch rzeczach, poniekąd ze sobą powiązanych. Po pierwsze, jako że temat mam mocno na bieżąco, pomyślałam, że może dobrze byłoby napisać kilka słów o studiach z ChAD, po drugie, chciałabym jeszcze raz wrócić do kwestii leków. 
Może na początek leki. Notkę o problemach z lekarzami skomentowała PolishPsycho, pisząc, że "przerażają ją długofalowe konsekwencje brania psychotropów" i że "wystarczy nad sobą zapanować". 
Pewnie się da. Nie mówię, że nie. Da się wiele rzeczy. Można spędzić życie jako święty człowiek na słupie. Tylko po co? 
ChAD jest straszny. Rozpieprza życie i wciąga człowieka do prywatnego piekła, z którego nie widać wyjścia. W dużej mierze wyszłam na prostą, ponownie się zsocjalizowałam, studiuję, jest pięknie, ale do dziś mam koszmary, w których znowu budzę się w psychiatryku i widzę stada olbrzymich pająków wychodzących z luksferów naprzeciwko. Dni, w których tłukłam lustro, bo odbijały się  w nim moje najgorsze koszmary, zostaną ze mną do końca życia. 
Zdarza mi się wciąż, że przychodzą dni, w czasie których czuję się jakbym obserwowała świat z akwarium. Panicznie się ich boję, boję się, że razem z akwarium wróci obgryzanie palców do krwi, ataki histerii, w czasie których czułam się i reagowałam jak ranne zwierzę, uczucie niemocy i ciężaru nie do udźwignięcia, który nie pozwala wyczołgać się z łóżka. Że znowu będę usiłowała wytrzepać mózg z głowy, bo nie będę w stanie znieść tego, co się w nim dzieje. 

Kiedy pewnego dnia dowiedziałam się, że to po prostu powalona chemia i wystarczy wziąć kilka tabletek, żeby ją wyprostować, nie mogłam w to uwierzyć. I prawdę mówiąc, był to najpiękniejszy dzień w moim życiu. Nagle okazało się, że mogę żyć normalnie, mogę uwolnić się od tej strasznej dziewczynki po drugiej stronie lustra, że nie jestem leniwa czy histeryczna, że mogę robić rzeczy, o których zawsze marzyłam, a przed którymi powstrzymywał mnie horror w mojej głowie. Ale jednocześnie strasznie się bałam leczenia. Bałam się, że utracę część osobowości, że stracę wrażliwość, że stanę się kimś innym. 

Na pewno w pewien sposób miałam rację: zmieniłam się. Garść tabletek, którą biorę co wieczór sprawia, że jestem w stanie funkcjonować. Mogę się uczyć, mogę pracować, mogę popłynąć na dwa miesiące na morze i nie bać się, że w połowie rejsu włączy mi się psychoza i dostanę histerii, która nie pozwoli mi wyjść z koi. Studiuję od pięciu lat i dopiero w tym roku, na prochach, widzę realna szansę na to, żeby zaliczyć pierwszy rok. Rok temu o tej porze siedziałam pod łóżkiem i próbowałam zgonić z siebie niewidzialne robaki. Teraz wróciłam z uczelni i zamiast wydłubywać sobie oczy piszę tę notkę, a potem zabiorę się za naukę do kolosa. Czuję się dużo lepiej - prawdę mówiąc, nie wiedziałam, że można czuć się TAK dobrze. 
Miałam tej jesieni epizod mieszany, dość krótki, bo gdy tylko zauważyłam, że coś się dzieje, zadzwoniłam do lekarza, poprawiliśmy dawkowanie i po półtorej tygodnia doszłam do siebie na tyle, żeby nadrabiać materiał, a teraz, po trzech, jestem już chyba zupełnie wyprostowana. 
Tak więc, nikogo zmuszać nie będę, ale przetestowałam na sobie i mogę powiedzieć, że dobrze ustawione leki to naprawdę genialna sprawa ;) 

No i w miarę płynnie przeszłam do kwestii studiów. Naszarpałam się przez lata sporo, ale okazuje się, że pod opieką lekarską jest to całkiem realne ;) Wiadomo, choroba nie znika cudownie, nawet gdy się łyka prochy, ale z pigułami i lekarzem jest zupełnie do opanowania. Warto pilnować systematyczności i zwolnień; ponieważ jeszcze nie do końca jestem w stanie pilnować rygorystycznie obecności, a do tego, jak pisałam, miałam epizod, przez który mam kilka tygodni w plecy, zrobiłam sobie rozpiskę z nieobecnościami, która ratuje mnie przed ćwiczeniowcami, którzy chcieliby mnie skreślić z list ;)  Lekarz jest cudowny, dostałam zwolnienie na cały miesiąc, dzięki czemu nie muszę się denerwować koniecznością tłumaczenia się prowadzącym. Mimo to, nawet przy takich zabezpieczeniach dobrze się jednak zmusić i pójść na zajęcia, jeśli tylko się jest w stanie. Nie dość, że ratuje to przed zaległościami, to jeszcze nieźle robi na głowę. 
Poza takimi oczywistymi zaletami bycia pod opieką lekarską, jest to też przydatne z przyczyn formalnych: niektóre uczelnie mają jakąś komórkę zajmującą się opieką nad studentami chorymi i niepełnosprawnymi i często mogą tam pomóc, czy to w pokonywaniu trudności administracyjnych (ja na przykład cierpię na ciężką dziekanatofobię i panie, które za mnie wyślą pisemko są bezcenne ;)) czy np. w zmianie warunków zaliczenia czy egzaminu. Bywają okoliczności, w których dobrze mieć za sobą tego typu instytucję. Jednak warunkiem skorzystania z takiej pomocy jest zazwyczaj dostarczenie zaświadczenia, że pozostaje się pod opieką lekarza. 

I w temacie, kilka przydatnych linków: 
Dział ds. osób niepełnosprawnych UJ: http://www.bon.uj.edu.pl/ - prowadzą też interesujacy program dla osób z zaburzeniami psychicznymi, Konstelację Lwa.
Biuro ds. osób niepełnosprawnych UW: http://www.bon.uw.edu.pl/index.html - istnieje możliwość konsultacji psychiatrycznej.
Biuro ds. osób niepełnosprawnych UPJP2: http://upjp2.edu.pl/strona/tv28f0sfic
Biuro ds. osób niepełnosprawnych US:http://www.bon.us.edu.pl
Biuro ds. osób niepełnosprawnych UWr: http://www.uni.wroc.pl/node/5353
Biuro ds. osób niepełnosprawnych UR: http://niepelnosprawni.univ.rzeszow.pl/
Biuro Pełnomocnika Rektora ds. Studentów Niepełnosprawnych UAM: http://studenci.amu.edu.pl/studia/niepelnosprawni
Nie należy zrażać się tym, że są to biura do spraw osób "niepełnosprawnych", czy że kładą większy nacisk na ofertę skierowaną do studentów z niepełnosprawnościami ruchowymi, niewidomych czy niesłyszących. Większość tych jednostek oferuje konsultacje psychologiczne, część psychiatryczne, a na pewno pomogą przynajmniej w zorganizowaniu leczenia.