Przyznaję – nie miałam kiedy
zabrać się za Wielki Spisek Psychiatryczny. Szczęśliwie-nieszczęśliwie,
stronka, która jako pierwsza przykuła moją uwagę, już z sieci zniknęła. Nieszczęśliwie-szczęśliwie,
wisi tego w necie sporo, więc bez problemu znajdę zamiennik.
I żeby nie było, o blogu nie zapomniałam – po prostu życie ma swoje wymagania.
I żeby nie było, o blogu nie zapomniałam – po prostu życie ma swoje wymagania.
Uwaga, ciąg dalszy zawiera bardziej osobiste wynurzenia – żeby nie było, że nie ostrzegałam.
Tymczasem melduję, że z
początkiem lipca rzeczywistość zwaliła się na mnie z wdziękiem wieloryba na
plaży, po czym zaczęła się tarzać. Pod wpływem matki po raz kolejny złożyłam
papiery na studia, własnym uporem wywalczyłam komplet papierów na wymarzony
kierunek, od którego byłam skutecznie przez lata odstraszana. Tym razem nie
wyszło, ale w przyszłym roku już się nie dam. Ale, latanie za papierami to moja
pierwsza wymówka: załatwienie porządnej dokumentacji medycznej do bardzo
poważnych zaświadczeń zdrowotnych to w cholerę roboty. Z diagnozą
psychiatryczną na karku zakrawa to na niemożliwość. Swoją drogą, jest to ponury paradoks – gdybym
była niezdiagnozowana i nieleczona, problem by nie istniał; w chwili, kiedy
choroba jest leczona i pod kontrolą, nagle okazuje się, że muszę stawać na
uszach, żeby zostać uznaną za zdolną do wykonywania zawodu.
Niemniej jednak, na zdobyciu
lekarskiego błogosławieństwa dobra passa się skończyła i od połowy lipca po
prostu próbuję się jakoś nie rozsypać: wymarzone studia odsunięte o kolejny
rok, potworne problemy finansowe, męczące relacje rodzinne i – last but not
least – problemy zdrowotne zwierzaków. Z trzech szczurków zrobiły mi się dwa –
mała zmarła mi na rękach, zupełnie nagle, praktycznie z dnia na dzień, a
drugiej zaczął się rozwijać nowotwór wymagający natychmiastowej operacji. Guz
jest wycięty, panna zdrowa, ale psychikę nadwyrężyło mi to okropnie. Dołożyć do
tego koszmarnego pecha, ciągnącego się za mną całe lato i resztę wymienionych kłopotów
i nagle cudem się staje, że nie wróciłam do szpitala.
Chodzę rozbita, rozdrażniona, nie
mogę się na niczym skupić, a jakby tego było mało, wiecznie chce mi się spać –
podejrzewam, że to pewnie efekt uboczny leków. Leków, które mam jeszcze
podkręcić, bo łatwo się irytuję i mam problemy z koncentracją.
A najgłupsze jest to, że i tak
się cieszę, bo bez leków miałabym teraz pewnie regularną depresję i znowu
używała własnego ramienia zamiast popielniczki. A tak, najgorsze co się dzieje,
to to, że będąc z zombie mode muszę użerać się z konsekwencjami lekkiej
hipomanii w którą się wpędziłam na początku lipca. I próbować zarabiać pieniądze,
co okazuje się być jeszcze bardziej skomplikowane, niż zwykle.
To tak gwoli wyjaśnienia.